Bajor w Miączynie. Część druga

Południowe słońce delikatnie ogrzewało błota "ryneczku", dodając grzybicznego aromatu przygotowaniom do pochówku koguta. Pan Wiśniewski, dzierżący od wczoraj tytuł mistrza jedzenia salcesonu na czas, z pewną dozą niezręczności stał pośrodku zgromadzenia. Miętosił w rękach stary, podziobany i obsrany kapelusz, który kogut onegdaj upodobał sobie na gniazdo. Wokół niego zgromadziła się grupka mieszkańców.

Marylka Melczakowa, dziewczyna o ciepłym spojrzeniu i rękach zawsze gotowych do pracy, otarła łezkę rękawem.
- Pamiętam, jak rozrabiał w ogródku, ale kto by się gniewał na takiego pięknisia?

Senior rodu Szutrowskich, pan Albin, o twarzy jakby wyrzeźbionej z leciwego chodaka, skinął głową, dodając: - Oj, potrafił ci on obsłużyć intruza. Widziałem, jak kiedyś pogonił listonosza pod pociąg. Dzisiaj pierwszy raz o tym mówię.
Przez tłumek przebiegł szmer zdumienia.

Mały chłopczyk, Jacula, którego niepewne spojrzenie zdradzało poczucie winy, szepnął: - To ja go kopnąłem... Nie chciałem, żeby umarł... Chciałem tylko, żeby tak śmiesznie poleciał daleko i spadł głową w gumno.

Pan Wiśniewski położył błotnista rękę na ramieniu chłopca i rzekł ochrypłym od wczorajszych wydarzeń scenicznych i zakulisowych głosem:
- Każdy robi błędy, synku. Szczególnie ty. Nasz kogut na pewno by ci wybaczył. Chociaż na przykład ja osobiście w to wątpię.

Rachmistrzyni Jadwiga Woś, kobieta surowa w obejściu, ale z sercem miękkim jak pulpa ciasta na chleb luksusowy na zakwasie dodała od siebie: - Ech, będzie mi brakowało jego porannaego piania o czwartej dwadzieścia. Co prawda mój stary zawsze wtedy mówił "zatłukie kurwysyna", ale to były tylko takie poranne przekomarzanki.

Ukryty pod kapturem dresiarz Emil rzucił od niechcenia: - To bydle zawsze siadało na płocie i miało oko na całą wieś. Żaden cwaniaczek z Mławy nie miał szans się przemknąć niezauważony. Wpierdol pewny, jak Bajor w Miączynie.

- A pamiętata, jak ukradł sołtysowej kawał gorącego strucla prosto z okna... Żył pełnią życia, ten nasz kogut! - wtrącił Witalij, staruszek o pogodnych oczach, podpierający się debową laską.

Wszyscy roześmiali na to wspomnienie, potupując raźno w ryneczkowym błocie. Na moment, wszelkie podziały zniknęły, ustępując miejsca poczuciu wspólnoty. Mimo tragedii, mieszkańcy doświadczyli teraz jedności i odrabiali właśnie lekcje z wartości, które naprawdę się liczą.

Niebo nad Miączynem na moment przetarło się na niezwyczajny tu szary kolor, po czym znowu powróciło do swojego ulubionego zgniło-zgniło-szarego, jakby chcąc przypomnieć o nieustającym cyklu życia. Nie uszło to uwadze księdza, który zadzwonił brzękadłem z kopciem i rzekł: - Bracia i Siostry, spójrzmy na firmament nad nami. To niebo, jest jak nasze żywoty. Raz jasne, raz w ciemności pogrążone. Ale dopóki jest, to jest.

Bogdan, zawsze skory do żartu kierowca, szepnął zadwolony do Marylki: - To zupełnie, jak wódka.

Ksiądz rozpostarł teraz ręce, jak by naśladował ptaka w locie. - Jak ptak, co śpiewa na rozstaju dróg, tak nasz kogut wyśpiewywał swoje życie. Nie znał nut, nie znał pauz, lecz cały Miączyn znał jego głos.

Stary Woś wycedził pod nosem: - Zatłukłbym kurwysyna, gdyby nie to, że już nie żyje.

Ksiądz spojrzał w dół, na małe zawiniątko z torebki po nawozie.
- Tu leży nasz kogut, w trumnie tak prostej, jak i nasze życie. Przypomina, że każda chwila to perła, którą czas nawleka na nić naszych dni.

Dresiarz uświadomił sobie, jak bardzo go suszy po wczorajszym festynie i że wzięcie dwóch-trzech Pereł chmielowych na zeszyt u Piotrowej nie było by wcale takim głupim pomysłem. Poszukał wzrokiem Piotrowej. Sklepowa patrzyła na niego wyzywająco, jakby dobrze wiedziała, co mu we łbie świta. Na wszelki wypadek spuścił wzrok na przybłocone obuwie.

Ksiądz dotarł do finału swojego kazania.
- Przygotujmy mu miejsce pośród nas, gdzie radość i smutek, śmiech i łzy splatają się w tańcu wieczności. Tu na skraju naszego ryneczku.
Zadzwonił brzęczącym kopciem, po czym skinął na kościelnego, dając mu znak do wykopania wiekuistej czeluści pod zawiniątko z kogutem.

Kościelny, Dariusz, chłopina o szerokich barkach i twarzy zbyt nieodgadnionej, by cokolwiek z niej wyczytać, odłożył swój beret na ziemię, chwycił za łopatę i zaczął kopać. Ostatnia prosta koguta zdawała się być zaledwie o kilka machnięć szpadlem. Zgromadzeni odsunęli się delikatnie, bo Dariusz chlapał niemiłosiernie miączyńskim błotem na lewo i prawo. A trochę też w górę.

Wtem szpadel zgrzytnął o coś znajdującego się w ziemi. "Jebane kamienie" pomyślał Dariusz i by się upewnić, jął tłuc łopatą w napotkaną przeszkodę. Tkwiła tam bez wątpienia. Odgarnął zatem jeszcze nieco błocka ze wszystkich stron i pochyliwszy się zajrzał w dziurę.
- O, w pizdę - oświadczył zgromadzonym.
- Daro, co jest? - zapytał dresiarz.
- Jakoś krzynka.
- Może piwa, kurwa - zażartował nieskutecznie dresiarz.
- Ej, a może to skarb! Dawaj to, wyciągej! - krzyknęła sklepowa, a tłumek Miączan podszedł zaciekawiony do otworu.

C.D.N.

Posłuchaj utworu promującego część drugą:

Zgniło-Szarzy "Pogrzeb kogucie"


<<< Część pierwsza